01.03.2012.
Salon24.pl, amelka222
Pytania do
Blogera Free Your Mind
Internetowa publikacja
książki Twojego autorstwa pt.: „Czerwona strona Księżyca”,
podsumowała dotychczasowy zakres poczynionych ustaleń w sprawie
wydarzeń z dnia 10 kwietnia 2010 roku. Głównie tych, które od dwóch lat
prowadzone były w blogosferze. Książka ta jednak pozwala również
na spojrzenie w nowy sposób na prowadzone dotąd oficjalne śledztwo
i dochodzenie. Nowy, tj. właśnie pod kątem pytań postawionych w Twojej publikacji.
Pytania o to, co stało
się – lub też co się nie stało – w Smoleńsku w dniu 10 kwietnia 2010 roku, oraz o stosowaną w różnych badaniach metodologię dociekań,
należą obecnie chyba do najczęściej zadawanych w sprawie Tragedii
Smoleńskiej. I one również znajdują się w zaproponowanym przeze
mnie zestawie kwestii szczególnie wartych uwagi.
Zanim jednak przejdziemy do ich
omawiania, mam kilka pytań ogólniejszej natury.
Twój blog Free Your Mind na portalu salon24.pl jest od lat czytywany przez tysiące internautów: na
dzień dzisiejszy ma 6.053.147 (ponad sześć milionow) odsłon, a opublikowana kilka dni temu
informacja o zbiorze zawierającym linki do „Czerwonej Strony Księżyca”
ma – również na poranek dnia dzisiejszego - prawie 31 tys. wejść
(30.894). Twoje wcześniejsze opracowania – pochodzące sprzed
10.04.2010 – są wnikliwymi analizami zarówno sytuacji
politycznej w Polsce, jak i mechanizmów warunkujących trwałość
władzy czekistów (CzeKa, MWD, KGB, FSB, FSO) we współczesnej Rosji.
CzSK-2012 _ Czerwona Strona Księżyca _ FreeYourMind |
1.
Teksty prezentowane przez
Ciebie na salon24, jak i w periodyku POLIS-MPC, pozwalają zapytać
o całą tę formację ideową, jaka uformowała się wokół POLIS-MPC. Czytelnicy POLIS poznają tam teksty tak wspaniałych
Autorów, jak FYM, Rolex, Jaszczur, kokos26 i całą plejadę autentycznych świetnych piór
[http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=category&layout=blog&id=16&Itemid=5
], chcieliby dzisiaj zapytać, czy tak było w istocie, że
stanowiliście wówczas jakąś jednolitą w miarę grupę, jakąś
formację ideową, która pod patronatem Zbigniewa Herberta chciała
postawić nowe pytania o otaczającą nasz rzeczywistość? I co się
takiego wydarzyło, że wielu z Was znalazło się dzisiaj w różnych
obozach, niemal po przeciwnych stronach barykady?
Dzięki za miłe słowa
:) Nie sądzę jednak, nieco wbrew temu, co powiedziałaś, by
istniała jakakolwiek jednolita „formacja ideowa”, którą można
by przypisać do POLIS MPC, zresztą samo to określenie jakoś
bardzo źle mi się kojarzy, bo albo pobrzmiewa poprzednią niewesołą
epoką, albo nasuwa mimowolne pewnie analogie z takimi środowiskami
czy pismami, które dopuszczają do głosu tylko własnych „liderów
opinii” i własny światopogląd. O ile pewne idee, powiedzmy,
regulatywne, w postaci antykomunizmu i katolicyzmu, przyświecały
powoływaniu Miasta Pana Cogito, to zarazem była to od samego
początku inicjatywa pomyślana jako pewne polskie forum myśli
wolnościowej, niepodległościowej, konserwatywnej, republikańskiej
itd. (a zarazem wolnej od lewicowości), ale też jako miejsce debaty
o polskiej kulturze, edukacji, tradycji, nauce, historii (także tej
powojennej) dla różnych autorów. Właściwie POLIS MPC jest wciąż
projektem „na dorobku” i – o ile nie nastąpi jakieś twarde
administracyjne zwalczanie myśli niezależnej (co wydaje się jest
już tylko kwestią czasu, niestety, wszak odwilż dobiegła końca)
– planujemy powołanie do istnienia wersji drukowanej POLIS MPC,
choćby w postaci rocznego almanachu z najciekawszymi tekstami. To
Twoje pytanie, „co się wydarzyło...” jest chyba niewłaściwie
adresowane – kilka osób po prostu odeszło z POLIS MPC i to je
powinnaś zapytać, dlaczego takiego wyboru dokonały. Nie wydaje mi
się jednak, by chodziło tu o kwestie ideowe, lecz emocjonalne i
ambicjonalne. Poza tym w każdej drużynie, w każdym zespole ludzkim
bywa tak, że ktoś przychodzi, a ktoś odchodzi.
2.
Jakie jest Twoje
widzenie Polski po ’89? Jak oceniasz charakter zachodzących zmian,
trwałość peerelowskich struktur, możliwość zaznaczenia w tym
okresie wewnętrznych cezur chronologicznych…?
Nie powiem chyba nic
zaskakującego, gdy stwierdzę, że III RP to od początku był
neopeerel, czyli kontynuacja: prawna, instytucjonalna, kulturowa i
polityczno-społeczna „Polski Ludowej”.Dziś, podejrzewam, widać
to o wiele wyraźniej niż na przełomie lat 80. i 90.
Nie należało
wchodzić w żadne, ale to żadne układy z czerwonymi – wszelkie
bowiem pakty z komunistami prowadzą do cywilizowania komunizmu. Nie
ma ewolucji od totalitaryzmu do demokracji – zamordyzm nie jest
zdolny do takiej ewolucji. Totalitaryzm po powierzchownych retuszach,
a więc nierozliczany i nieosądzany, musi prowadzić do nowego
totalitaryzmu. Innej drogi nie ma. To polskie państwo
„okrągłostołowe” jednak dobiegło tragicznego końca 10
Kwietnia, a obecnie mamy do czynienia już tylko z fikcją polskiej
państwowości. Zamieszkujemy terytorium polskie, ale czegoś takiego
jak polskie państwo w sensie instytucjonalno-prawnym, nie ma.
Gdyby polskie państwo
naprawdę istniało, to nie doszłoby do zamachu na delegację
prezydencką, uderzenia w „mózg państwa”, mózg w postaci
ośrodka prezydenckiego, sztabu generalnego, szefa NBP, szefa IPN i
wielu innych wysokich urzędników państwowych. Gdyby polskie
państwo naprawdę istniało, to gdyby (załóżmy) jakimś jednak
sposobem doszło do takiego zamachu – stanęłoby ono twardo
w obronie zaatakowanych. Gdyby polskie państwo istniało, a (załóżmy
znów) doszłoby do wypadku lotniczego z udziałem takiej delegacji –
wysłano by natychmiast wszelkie możliwe służby (taki obowiązek
bezzwłocznego uruchomienia pomocy spoczywał m.in. na Siłach
Powietrznych), zabezpieczono by teren, przeprowadzono by
transparentne i z udziałem najlepszych zachodnich specjalistów
śledztwo ws. tragedii – a nie bratano by się ze zbrodniarzami.
Polskie państwo obecnie to fikcja.
Co do historycznych
punktów zwrotnych po 1989 r., to na pewno rok 1992 i okres 2005-2007
to ważne momenty zmagania się sił anty-systemowych z neopeerelem,
ale dodajmy: w obu przypadkach walka została przegrana. Ani
premierowi J. Olszewskiemu, ani też premierowi J. Kaczyńskiemu nie
udało się zlikwidować lub choćby dotkliwie naruszyć sowieckiego
systemu.
Nie da się
przewlekłego i złośliwego nowotworu wyleczyć aspiryną. Niemcy,
przykładowo, przystępując do zjednoczenia, wzięli się (na ile
konsekwentnie i ostro, to osobna sprawa) za dekomunizację i
lustrację, i jednak udało im się dokonać normalizacji
przynajmniej na poziomie instytucjonalno-prawnym (jak wiadomo zmiany
mentalnościowe są o wiele trudniejsze i wymagają dłuższego
czasu). Zastosowano terapię szokową i pacjenta przywrócono i do
przytomności, i do jako takiego zdrowia. W Polsce natomiast
(trzymając się tej medycznej metafory) uznano, że pacjent ma się
znakomicie i właściwie to wcale nie był chory, ci zaś, co
domagają się terapii szokowej, to szaleńcy chcący zawracać Wisłę
kijem. To ich trzeba leczyć, a nie polskie państwo. No i tak to
poszło; powstała bananowa republika kolesi, w której ze stanu
chorobowego uczyniono normalność, a z domagania się
praworządności, sanacji państwa i autentycznej zmiany –
„paranoję” oraz „polowanie na czarownice”.
Kardynalny błąd
popełniony na samym początku: zalegalizowanie czerwonych, uznanie
ich za partnerów do „społecznego dialogu”, a przede wszystkim:
przyznanie im prawa do decydowania o polskiej rzeczywistości
społeczno-politycznej, poskutkowały ucywilizowaniem komunizmu. W
rezultacie „umów społecznych” Jaruzel stał się prezydentem, a
Kiszczaka ów „prezydent Jaruzel” desygnował na pierwszego
premiera; mało kto pamięta, że to nie wujek Tadek był pierwszym
„niekomunistycznym premierem po historycznym przełomie obalenia
komunizmu”. Ten tandem Jaruzelski-Kiszczak – obaj już nie w
mundurach sowieckiego „ludowego wojska”, lecz tym razem w
garniturach, znakomicie uosabiał to, co rzeczywiście się dokonało.
Na zmiany po 1989 r.
trzeba patrzeć nie „podręcznikowo”, czyli nie tak, jak nam
„Czerska Prawda” podpowiada i rozmaite nadwiślańskie
„ministerstwa edukacji” w swych kolejnych wcieleniach. Należy na
chwilę choć oderwać się od tych wielobarwnych zestawień, w
których pokazuje się szarzyznę peerelu i tę feerię kolorów
neopeerelu. Zwykle bowiem powiada się, jak to nareszcie
Polacy przestali wystawać w kolejkach, zaczęli wyjeżdżać za
granicę i robić shopping (no bo już nie zwykłe „zakupy po
sklepach”), jak to nareszcie zniknęła siermiężna
telewizja, a przyszła ultranowoczesna, jak to nareszcie można
było auta bez talonu kupić i to zachodnie. Na historię po 1989 r.
trzeba popatrzeć przez zupełnie inny pryzmat. Jaki? Taki
mianowicie: co po tych „historycznych przemianach” uzyskali
komuniści.
I gdy z takiej
perspektywy się spojrzy, to wielobarwny, neopeerelowski los „szarego
człowieka nad Wisłą”, który może sobie czasem pogrilować,
okaże się znów wyjątkowo szary na tle high life'u czerwonej,
opływającej w bogactwa, nomenklatury. To chyba po dziś dzień
niewielu naszych rodaków sobie uzmysłowiło: czerwoni okazali się
największymi beneficjentami i zwycięzcami transformacji. Zyskali
pełną prawną, polityczną, społeczną, kulturową, medialną, a
nawet naukową legitymizację! Proces to całkowicie odwrotny do
dekomunizacji przeprowadzonej w jednoczących się Niemczech, gdzie
szczególnie uczelnie przewietrzono z „partyjnych myślicieli i
badaczy”. Nic dziwnego, że przy takim obrocie sprawy nad Wisłą,
czerwoni zaczęli zachwalać neopeerel, przeciwstawiając go
szaroburemu peerelowi. Mieli bowiem za co wychwalać III RP.
I w tej perspektywie
należy patrzeć też na dzieje „nowej Polski Ludowej”. Ile
czasów u rządów byli czerwoni (tudzież ich bladoróżowe
odbicia), a ile czasu mogli decydować o polskich sprawach
przedstawiciele ugrupowań anty-systemowych. Ta jednolitość barw
(czerwień, róż) przekłada się potem na gospodarkę, bankowość,
świat kultury, środowiska akademickie etc. A potem młodzi ludzie
startujący w zawodowe życie słyszą od swoich rodziców i dziadków
(tak jak za czasów peerelu przestrzegano), że najważniejsze są
„dojścia”, bo bez dojść nie ma mowy o żadnym sukcesie w
żadnej profesji. I koło się zamyka.
Można stawiać sobie
pytanie: czy czerwonych tylko zlekceważono, czy też wiedziano od
samego początku, że „się z nimi nie wygra”, więc „należy
się ułożyć” z komuną. Może przystępując do paktowania z
czerwonymi wierzono w „mechanizmy demokracji” na takiej zasadzie,
że stworzy się warunki zachodniego państwa i „wszystko się
jakoś stopniowo znormalizuje”. To są oczywiście warianty
optymistyczne. Mogło być też tak, że „stronę społeczną”
reprezentowali ludzie o takiej pysze, że kwestiami obywatelskich
wolności, kwestiami dobra publicznego, kwestiami praworządności,
kwestiami sprawiedliwości... w ogóle się nie przejmowali, gdyż
sam fakt „uzyskania władzy” – uzyskania drogą na skróty,
podkreślmy, bo przecież nie w powszechnych, wolnych wyborach –
był dla nich tak podniecający, iż „duperelami” nie zawracali
sobie głowy. Przecież to z ust tych ludzi można było wnet
usłyszeć, że Polacy nie dorośli do demokracji. To zatem na
pokoleniu, które zawarło pakt z czerwonymi spoczywa
odpowiedzialność za kształt Polski w ostatnim ćwierćwieczu i za
utrwalenie peerelu, a nie jego definitywne unicestwienie.
3.
Interesuje mnie Twoja
ocena lat 2005-2007: czy można powiedzieć, że właśnie w tym
czasie należy szukać genezy Tragedii Smoleńskiej?
Określenie „lata
2005-2007” to pewien skrót myślowy, który wymagałby
doprecyzowania. Ciekawe, czy gdybyś zapytała przeciętnego Polaka,
jaką funkcję pełnił wtedy R. Sikorski, to czy taka zagadnięta
osoba potrafiłaby odpowiedzieć :)
Ja mam bardzo mieszane
uczucia, co do tamtego czasu, choć popierałem PiS, rzecz jasna, i
mu kibicowałem. Właściwie, po 10-tym Kwietnia to już na wszystko
patrzy się nieco inaczej i to oglądanie się wstecz jest jakoś
(przynajmniej w moim przypadku) nieco na siłę, do tego bowiem
stopnia tamte dzieje przestały być istotne, ale nie mogę się
powstrzymać od uwagi, że zarówno premier J. Kaczyński, jak i śp.
Prezydent L. Kaczyński nie mieli najlepszej ręki do ludzi.
Oczywiście zdarzały się wyjątki, ale generalnie... K.
Marcinkiewicz okazał się kompletnym nieporozumieniem. Koalicja z SO
i LPR-em wyglądała tak jak wyglądała (czy ktoś pamięta potem
cyrk polityczny w postaci LiS?). Mam wymieniać dalej? :) „Premier
z Italii”, czyli J. Kaczmarek... A ci wszyscy przyboczni
Prezydenta, najwierniejsi z wiernych, co wnet po zamachu na polską
delegację, przeskoczyli na ciemniacką stronę?
Myślę czasami o
premierze J. Kaczyńskim jako o człowieku (nie tylko wybitnym
współczesnym polityku), który miał zapewne świetne i wielkie
modernizacyjne plany dla naszego kraju, ale chyba nie do końca miał
też właściwych ludzi do ich realizowania. Dwa lata temu byłem z
rodziną u przyjaciół w górach i udało mi się w jakiejś
księgarni w jednym mieście znaleźć książkę „Alfabet Braci
Kaczyńskich” (Kraków 2010, książkę wznowiono „po
Smoleńsku”, rzecz jasna) – świetna lektura, choć dość
brutalnie zweryfikowana przez czas. Z dystansu „po-smoleńskiego”
brzmiąca trochę jak kronika zamierzchłej epoki. Z drugiej strony
nic dziwnego, bracia Kaczyńscy wtedy (po podwójnych wyborach w
2005) sądzili, że nareszcie „odwróciła się karta”
polityczna naszego kraju i będzie można zatrzymać proces
rekomunizacji.
Na s. 171-172
„Alfabetu...” jest taki ciekawy fragment rozmowy z JK a propos
„zwrotnego” roku 1993:
„- Na ile
postkomuniści wierzyli, że powrót do PRL, czy choćby tych
najatrakcyjniejszych dla ludzi biednych mechanizmów z tego okresu
[gierkowskiego – przyp. F.Y.M.], jest możliwy, a na ile po
prostu grali tą kartą.
JK: - Czy to było
takie niemożliwe? Coraz bardziej jestem przekonany, że całkowicie
poza świadomością ówczesnych elit solidarnościowych przygotowano
wtedy przesłanki do daleko idącego odwrócenia sytuacji, do
najkrócej mówiąc, rekomunizacji [podkr. F.Y.M.].
I nie wykluczam, że gdyby sytuacja w Rosji układała się inaczej,
to znaczy nie doszłoby najpierw do zawalenia się Związku
Sowieckiego, potem Jelcyniady, czołgów na ulicach, rozstrzelania
parlamentu, a potem jeszcze kompromitacji w pierwszej wojnie
czeczeńskiej, to mogłoby być różnie. Krótko mówiąc, to była
epoka, gdy działy się rzeczy zadziwiające. (...)
Wbrew temu, co teraz
się próbuje twierdzić on [system korupcyjny – przyp. F.Y.M.]
się kształtował również przed rokiem 1993, chociaż komuniści
ten system mocno udoskonalili. Już wcześniej jednak ukształtował
się modus operandi uprawiania polityki. Zrezygnowano z
prób wywalenia układu komunistycznego w powietrze, a całą energię
wkładano w próby kooptacji do systemu, w wejście w ten układ
interesów.”
Możliwe, że w
myśleniu o Polsce (takim niepodległościowym, patriotycznym – nie
chodzi mi tu o żadnych pragmatyków czy cyników) jest tak, iż w -
by tak rzec - reformatorskim zapale, ma się jakiś taki optymizm
typu: wszystko się uda (vide lata 2005-2007). Nie może się jednak
udać coś, co bagatelizuje realne, a śmiertelne zagrożenia. To po
pierwsze. Po drugie, nie może się udać sanacja państwa, jeśli
nie ma się do przeprowadzenia takiej sanacji poparcia społecznego –
wielkiego, bezwzględnego poparcia społecznego. Po trzecie, w
polityce nie ma żadnego „stoliczku, nakryj się” – nie ma
żadnego hokus-pokus. Jeśli więc liczy się na jakieś cudowne,
magiczne, niezwykłe rozwiązania (typu: spłyną kolosalne pieniądze
z Brukseli i Polska się zamieni w krainę mlekiem i miodem płynącą),
to kończy się to niestety rozczarowaniem (w najlepszym wypadku).
Rzecz jasna te spory,
czy Polska powinna być w strukturach superpaństwa europejskiego czy
nie, dziś (tj. w czasie katastrofy polskiej państwowości) są już
drugorzędne, obawiam się jednak, że takie myślenie, wiążące
nadzieje na zmiany z presją zachodnich instytucji na polskie, było
nieobce zarówno śp. Prezydentowi, jak i premierowi Kaczyńskiemu.
Wg mnie zaś nikt nie rozwiąże za Polaków polskich problemów, a
już na pewno nie lewicowa Bruksela.
Wracając jednak do
pytania o relację między czasem „kaczystów” a tragedią... Nie
wydaje mi się, by chodziło wyłącznie np. o likwidację WSI, choć
pewnie i ten element odegrał jakąś rolę w przygotowaniach do
zamachu. W „Czerwonej stronie Księżyca”, tak samo zresztą jak
w wielu postach mojego autorstwa, starałem się pokazać szerszy
kontekst, a więc to, iż - analogicznie do pęknięcia na neopeerel
i wolną Polskę - przebiega pęknięcie w siłach zbrojnych na „LWP”
i armię natowską.
Wspominałem wcześniej
w odpowiedzi na jedno z pytań, iż w neopeerelu czerwoni okazali się
największymi zwycięzcami „transformacji” – to zarazem
przekładało się geopolitycznie i strukturalnie (jeśli chodzi o
byt państwa) na to, iż neopeerel pozostawał w „oficjalnie
zlikwidowanych” strukturach Układu Warszawskiego. Co to znaczy? To
znaczy, że mimo deklarowanego „zwrotu na Zachód” i tej bardziej
medialnej oraz na pokaz aniżeli realnej westernizacji Polski,
przeróżne podstawowe zależności wobec Moskwy pozostawały
trwałe i wcale suwerenność nie była całkowita (choć przeróżnym
politykom zdawało się, że złapali Pana Boga za nogi). Jeśli zaś
suwerenność nie była całkowita, to musiało się to uwidaczniać
nie tylko na poziomie energetycznym, gospodarczym, handlowym i
politycznym, ale też militarnym.
Na pewno uderzenie
„kaczystów” w sowiecką wojskówkę nad Wisłą było jakimś
drżeniem ziemi (bo o trzęsieniu trudno mówić, żadne poważne
wyroki nie zapadły, sama likwidacja zaś była tylko pewnym
chwilowym zamieszaniem; po dojściu ciemniaków do władzy nastąpiła
szybka pro-moskiewska rekonstrukcja specsłużb), ale to dopiero
wyprawa śp. L. Kaczyńskiego do Gruzji podczas ruskiej militarnej
inwazji w 2008 r., stanowiła głośny policzek wymierzony ruskiemu
dowództwu i przede wszystkim Putinowi oraz Miedwiediewowi. Nie mam
wątpliwości, że ruski sołdat zająłby w niedługim czasie całą
Gruzję, gdyby nie śmiała i zgoła szaleńcza inicjatywa polskiego
Prezydenta (nawet ciemniacy trzęśli portkami wtedy, nie wiedząc,
co z tej wyprawy wyniknie).
Podejrzewam, że po
tym właśnie zdarzeniu, gdy w sposób pokojowy i zupełnie bez
użycia broni zatrzymano ruską ofensywę „tankistów” i
„lotczików gierojów” bombardujących gruzińskie osiedla,
zapadł na Kremlu wyrok na polskiego Prezydenta (i na ośrodek
prezydencki – warto poczytać sobie opracowania BBN za czasów śp.
min. A. Szczygły). Strzały „ślepego snajpera” były takim
gruzińskim memento.
4.
Pytania o Kwiecień 2010 – są
najczęściej obecnie zadawanymi Tobie pytaniami. Pozwolę je sobie
również postawić; w nieco szerszym
kontekście, gdyż właśnie ukazała się recenzja Twojej książki
[http://hekatonchejres.salon24.pl/395324,walking-on-the-moon
] i trzeba dać Czytelnikom nieco czasu na jej
poznanie. Zacznijmy od przyczyn.
4.1.
- Skutkiem czego były prawdopodobne wydarzenia 10 kwietnia 2010?
To tak skomplikowana
sprawa, że nie wiem, czy zdołam na to pytanie klarownie a zarazem
nierozwlekle odpowiedzieć. Brutalnie rzecz ujmując, Ruscy
przypomnieli „bliskiej zagranicy”, ale też i światu: kto tu
rządzi. Tu, to znaczy także: nad Wisłą. Nie od dziś chyba
wiadomo, że po „wyzwoleniu”, czyli od połowy lat 40. Moskwa
traktuje obszar należący do Polski jako rubież/peryferie swojego
imperium i nawet się z tym specjalnie nie kryje, sztorcując co
jakiś czas polskich ministrów i zabierając głos w naszych
sprawach. Z ruskiego punktu widzenia to potraktowanie naszego kraju
nawet ma swoje uzasadnienie: „w drodze na Berlin wyzwoliliśmy was
z rąk niemieckich faszystów, a wy w zamian za to uzyskaliście
naszą dozgonną opiekę”. Kreml więc przypomniał 10 Kwietnia o
swoich „prawach do Polski”.
Nie tyle jednak
moskiewski, imperialny punkt widzenia, winien nas interesować, co
polski punkt widzenia. Otóż okazuje się, że nad Wisłą od
dziesięcioleci są środowiska, które moskiewską uzurpację
traktują jako coś zupełnie, ale to zupełnie naturalnego. Te
środowiska czują się normalnie, gdy dyrektywy przychodzą z
Kremla. To są ludzie, którzy stają na baczność, słysząc
rozkazujący ton ruskiego oficera. Jeszcze nawet dokładnie nie
słyszą, co jest mówione, ale już sam ton stawia te środowiska w
postawie zasadniczej. (To trochę tak jak w peerelowskim serialu
„Janosik”, gdy się ogląda sceny bijatyk – jeden rozbójnik
machnie ręką, a pięciu żołnierzy się przewraca i nakrywa
nogami).
I to jest problem, z
którym nie potrafimy się uporać od czasu antysowieckiego powstania
z drugiej połowy lat 40. (Polecam wszystkim obejrzenie filmu
„Syndrom katyński” i posłuchania, jak po rusku pod jego koniec
mówią Jaruzel i Kwach. Stara miłość nie rdzewieje. Ja nawet nie
podejrzewam, by ktokolwiek (z ekipy filmowej) tych ludzi zmuszał czy
skłaniał, by w ruskim filmie powiedzieli swoje zdanie po rusku. Im
nawet nie przyszłoby do głowy, by mówić w nim po polsku).
Niestety, nie tylko komunistyczne środowiska są pro-moskiewskie.
Po drugie, Kreml
wybrał najprostszą i najmniej kosztowną akcję militarną
przeciwko Polsce, przeprowadzoną na obszarze kontrolowanym przez
ruską armię. Chodziło o to, by uderzyć, ale tak, by nie
wyglądało to na atak militarny. Chirurgiczna, a nawet
neurochirurgiczna, niezwykle precyzyjna operacja. Zainscenizowanie
wypadku pozwoliło zachować pozory „przypadkowości” śmierci
blisko setki osób. Ale chodziło też o swoisty rytuał.
Polaków należało przywołać do porządku („żadne tam NATO,
koledzy, pamiętajcie – jesteście pod naszym nadzorem”), ale i
totalnie upokorzyć. Zelżyć, wyszydzić, upodlić, przeczołgać,
upokorzyć. W tym więc sensie był to swoisty rytuał. Samo zabicie
ludzi to było jedno, ale urządzenie spektaklu upokarzającego
Polaków, to dopiero stanowiło „pełnię szczęścia” dla
Kremla. Ciało polskiego Prezydenta na folii i błocie. Wywiezienie
ciała Prezydenta w trumnie na ciężarówce. Śmiech na pobojowisku.
To tacy są ludzie.
Oni inaczej nie umieją myśleć, jak w kategoriach niewyobrażalnego
dla nas (cywilizowanych ludzi) okrucieństwa, które „trwale
zapisuje się w pamięci” ofiary.Dla czekistów okrucieństwo
„przerastające ludzkie pojęcie” jest wyrazem siły –
zwycięskiej siły.
Ale to znów tylko
jedna strona medalu. Druga to przecież ta, że w III RP właściwie
nie widziano żadnego sensu w tym, by rozwijać silną i poważną
armię. Najpierw w ogóle nie myślano o wyjściu z Układu
Warszawskiego, potem były jakieś poronione koncepcje a la
„NATO-bis”, potem niby wejście do NATO, ale tak na pół
gwizdka, by „nie rozdrażnić Moskwy”, potem (jak już Polska
„musi być w tym NATO”) urabianie idei Sojuszu
Północnoatlantyckiego na wzór... Wspólnego Europejskiego Domu, bo
1) komunizmu nie ma, 2) nie ma świata dwubiegunowego, lecz
„wielobiegunowy”, 3) głównym zagrożeniem jest międzynarodowy
terroryzm (tu oczywiście Moskwa ma własne typy „ognisk
terroryzmu”), 4) neo-ZSSR powinno być partnerem NATO, 5) USA z
neo-ZSSR powinny pełnić rolę „stróżów prawa i porządku”,
przy czym najlepiej, jakby akurat środkową Europą zajęła się
bardziej Moskwa aniżeli Waszyngton, bo tak będzie bezpieczniej dla
ogólnoświatowej „równowagi”.
Taki scenariusz wcale
nie musiał zostać przez Polskę zaakceptowany, lecz został.
„Transformacyjne” ekipy przyjmowały „w postawie służebnej”,
że się posłużę określeniem S. Michalkiewicza, wszelkie dąsy
Kremla i - nie licząc nieco twardszej polityki rządu Olszewskiego
oraz Kaczyńskiego - to generalnie pilnowano, by przypadkiem ruski
niedźwiedź się zbytnio nie pogniewał, że sobie Polska jakąś
armię usiłuje odbudować. Jednocześnie ruszyli w pole politrucy
przeróżni, „eksperci”, niektórzy jeszcze pobierający nauki w
szkole „walki o pokój” i internacjonalizm, przekonujący, że
właściwie w dobie postpolityki, to nie tylko Polska nie jest znikąd
zagrożona, ale Polsce żadna porządna armia wcale nie jest
potrzebna. Nawet zaś, gdyby była potrzebna, to przecież nie z
jakimś amerykańskim sprzętem.
No i sporo naszych
rodaków tak zaczęło myśleć: a po co nam silna i nowoczesna
armia, jak nie ma już wojen? Raczej trzeba myśleć o
oszczędnościach na zbrojeniu, o rozbrojeniu, o demobilizacji, o
fajnej konsumpcji, a nie o jakiejś armii. Tymczasem warto było
sobie zadać po 1993 r. i wymarszu sowieckiego sołdata z polskiej
ziemi takie banalne pytanie (sprowadzające polskie państwo do
prostego i przyswajalnego dla przeciętnego zjadacza chleba, obrazu):
dlaczego jak ktoś ma dom i ogród, to trzyma w nim zwykle dużego i
silnego psa? Czy aby nie po to, by byle łajza nie mogła wleźć do
ogrodu i sobie urządzać ognisko i popijawę z koleżkami, a w
ferworze zabawy nie zapukała do okien domu, by szukać mocniejszych
wrażeń?
Czy możliwe jest
normalne funkcjonowanie państwa o takiej historii, jak Polska, o
takich doświadczeniach zaborów, okupacji, wojen i podbojów, o
takiej martyrologii, o takich stratach w „tkance narodowej” (nie
mówiąc o zniszczeniach i splądrowaniach miast, zabytków etc.) -
bez silnej, sprawnej, nowoczesnej i odstraszającej potencjalnych
agresorów, armii? Kto będzie bronił miast polskich, jeśli nie ma
wojska o odpowiedniej liczebności i sile? Straż miejska? Firmy
ochroniarskie? W wolnej chwili proponuję naszym rodakom sprawdzenie,
ilu żołnierzy polskich stacjonuje w co większych polskich
miastach. Nie mam na myśli Warszawy, Krakowa czy Poznania.
Jakieś bałwany
czasem (a tych w Polsce mamy od groma) wypowiadały się w tych
latach demobilizacji i demilitaryzacji naszego kraju (nazywajmy
rzeczy po imieniu: demilitaryzacji), że właściwie to współczesna
wojna to tylko sprzęt, a tak naprawdę to samo lotnictwo załatwia
sprawę. Co lepszy „ekspert lotnictwa” wskazywał, rzecz jasna,
na wzorcowe neo-ZSSR, którego niezwyciężona armia między innymi
na tymże lotnictwie się opiera. Problem tylko w tym, że ruskie
przeolbrzymie (i w dużej mierze niezagospodarowane, chyba że wejdą
na nie któregoś dnia znienacka Chińczycy i zaleją swoim mrowiem)
terytorium, na którym w sporej mierze nie ma żadnych dróg, a część
obszaru granicznego skuwa lód, stąd nie sposób tam wybudować
portów – wymusza takie właśnie „powietrzne” organizowanie
armii oraz – co też ważne – wojskowego transportu. Polska
natomiast ma i morze, i porty, i bardzo „wrażliwe” położenie,
a więc zrelatywizowanie i zredukowanie sił obronnych wyłącznie do
sił powietrznych wcale nie prowadzi do wzmocnienia potencjału
obronnego. Już nie wspomnę o liczebności polskiego lotnictwa.
Myślę jednak na
koniec tych uwag, że te opowieści polskich leśnych dziadków,
dotyczące tego, iż nastały już czasy wiecznego pokoju, „globalnej
wioski” i „happy people” (nawet inwazja ruska na Gruzję nie
zamknęła gąb „pacyfistom”), tak więc właściwie wojsko już
nie jest specjalnie potrzebne (no, może na czasy powodzi), zmierzały
też do tego, by nie rozwijał się polski przemysł zbrojeniowy,
przemysł lotniczy, przemysł ciężki, by ewentualne zakupy sprzętu
wojskowego od razu szły przez jakichś porządnych pośredników –
słowem, by nie Polska się wzmacniała, lecz inni. Jaki był tego
skutek, widzimy obecnie od 10-go Kwietnia.
4.2
- Co stanowiło bezpośrednie konsekwencje wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku?
Podporządkowanie
Polski neo-ZSSR i restytucja Układu Warszawskiego. Zachodzi to na
razie w sposób delikatny
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/10/wizyta.html)
i właściwie niedostrzegalny dla przeciętnego obywatela, który
i tak ma w nosie politykę, wychodząc z założenia, że „wszyscy
kradną” - ale jest to proces, który, gdy wejdzie w fazę
decydującą, a następnie dobiegnie końca, to będzie miał bardzo
trudne do odwrócenia skutki. Czy wnet nie pojawią się głosy, iż
tak naprawdę to nasz przyjazny sąsiad ze Wschodu byłby dla Polski
o wiele lepszym gwarantem bezpieczeństwa niż „waszyngtoński
policjant”? Naturalnie nie musi to „zabezpieczanie Polski”
przybierać od razu formuły stacjonowania ruskich wojsk w naszych
miastach, bo to mogłoby się źle pokojarzyć, ale np. wspólne
patrole lotnicze, wspólna „obrona przeciwrakietowa”, wspólne
manewry...
4.3
- Co stanowi nadal (co trwa) oś następstw zdarzeń z 10 kwietnia 2010, co zostało przeniesione w czasie, co można zaobserwować również dzisiaj?
Powrót na
okołomoskiewską orbitę z pełnymi konsekwencjami – nie tylko
politycznymi, ale też energetycznymi oraz militarnymi. Także
kulturowymi, choć niektórym rodakom peerelowski nastrój
cały czas wydaje się słodki i przyjemny, a nawet łza się im w
oku kręci na wspomnienie wesołego baraku w obozie. Ludzie chodzą
nawet z entuzjazmem na występy... chóru armii czerwonej,
koncertującego chyba co roku nad Wisłą.
4.4
- Zapytajmy o stan państwa w okresie: kwiecień 2010 – luty 2012, czyli o jeszcze istniejące lub też już nie istniejące elementy suwerenności Polski?
Trudno mówić o
jakimkolwiek śladzie suwerenności – ona jest taka, jak za
peerelu. Peerelu nie musieli Ruscy podbijać, by pozostawał w
ruskiej sferze wpływów. Zajęli, umocowali pro-moskiewską
administrację, i system działał.
Wracam do pytania
postawionego przeze mnie wyżej: czy niemożliwa jest taka ewolucja
współczesnej polskiej „myśli wojskowej” (czy czasem S.
Koziej nie jest dziś znowu jednym z naczelnych strategów, jak za
czasów peerelu?), by się okazało, iż sojusz z neo-ZSSR jest
najlepszym gwarantem stabilizacji i pokoju w środkowej Europie? Moim
zdaniem to wyłącznie kwestia czasu, gdy takie głosy zaczniemy
słyszeć. Niemcy by takiemu pomysłowi „stabilizacji regionu”
przyklasnęły z całą pewnością. Francja pewnie też, żywiąca
jakiś atawistyczny pociąg do Rosji. Może Londyn i Waszyngton by
nieco wybałuszyły oczy, ale w końcu machnięto by na Polskę ręką
– chcą Polacy wrócić na orbitę Kremla, niech sobie wracają.
Widocznie ich (tychże Polaków) niezwykły duch wolności to był
mit, którym nas karmili przez dziesiątki lat. Wolą moskiewski
kierat i już.
5.
Grupa pytań o siłę (jej brak)
więzów tworzących narodową wspólnotę w społeczeństwie polskim
A.D. 2012.
5.1
- Co przede wszystkim dzieli dzisiaj Polaków w ocenie tego co stało się/lub nie stało 10.04.2010?
To pytanie nie jest
chyba dobrze postawione. Spróbujmy pomyśleć inaczej: czy zbrodnia
katyńskiego ludobójstwa jest w stanie wywołać u Polaków jakiś
spór dotyczący oceny (tej zbrodni)? Czy znalazłby się ktoś, kto
by powiedział, że „Ruscy mieli prawo strzelać w tył głowy”
albo że „należało się polskim jeńcom” takie potraktowanie?
Wydaje mi się, że nie.
Problem „polskiej
oceny Smoleńska” sprowadza się wyłącznie do wiedzy o tym, co
się stało. Dopiero bowiem dysponując wiedzą o jakimś fakcie
można się pokusić o jakąś jego miarodajną, rzetelną ocenę. W
„Czerwonej stronie Księżyca” wielki nacisk kładłem na to, by
pokazać to Czytelnikom, jak na poziomie kreowania obrazu Zdarzenia z
10-go Kwietnia zawładnięto umysłami odbiorców medialnego
przekazu, a ściślej: jak zdeformowano te umysły poprzez uporczywie
wtłaczaną do głów dezinformację. To nie jest zabawa - taka
zmasowana akcja dezinformacyjna. Akcję tego typu przeprowadza się
po to, by odniosła ona długofalowy skutek. Jaki? Taki, że jedni
odbiorcy „mają dość Smoleńska” po jakimś czasie, inni
„wiedzą z grubsza, jak to z tym wypadkiem było” i „szczegóły
ich nie interesują” (od tego są już eksperci), jeszcze inni
odbiorcy wiedzą, że „czas pokaże, jak to było, ale mogło być
różnie”, a jeszcze inni uważają, że „prawdy i tak się nigdy
nie dowiemy”.
Wspólną cechą tych
postaw jest dezorientacja. Dezinformacja rodzi bowiem dezorientację.
Osoba poddana takiemu medialnemu, zmasowanemu praniu mózgu jest do
tego stopnia „wytrącona z równowagi” i niezdolna do
racjonalnego osądu faktów, iż z ulgą przyjmuje sytuację, w
której ktoś tę osobę łagodnie „prowadzi za rękę”. Od tego
właśnie są „fachowcy wojskowi”, „eksperci lotnictwa” itp.
„komentatorzy”. Nie wiesz czegoś? Ekspert wyjaśni. Nie
rozumiesz? Posłuchaj, co mówi ekspert. To, że ów ekspert na swym
instrumencie wygrywa akurat jakąś moskiewską piosnkę, to zbieg
okoliczności. Poza tym, co złego w rzewnych ruskich melodiach?
Polacy w swej
większości nie mają, niestety, wiedzy o Smoleńsku – to zaś
pozwala rozmaitym ludziom i rozmaitym środowiskom (nie tylko
ciemniackim) odwoływać się do emocjonalności Polaków i sprawę
tragedii redukować właśnie do emocjonalnego poziomu, na którym
najłatwiej o wywołanie „świętego oburzenia”. Niewiedza jest
olbrzymia – jestem przekonany, że przeciętny Polak nie odróżniłby
Wierzchowskiego od Bahra (możliwe że nawet słyszałby pierwszy raz
te nazwiska), a co dopiero znał szczegóły ich relacji dotyczących
tego, co się działo 10-go Kwietnia. Ale też nie można mieć
pretensji do Polaków, że tylu rzeczy nie wiedzą. (Zasługę w tym
mają na pewno mainstreamowe media, lecz i nie tylko one). Niestety,
nawet dla blogerów zajmujących się śledztwem, kwestia dotarcia do
wielu zeznań świadków nie była ułatwiona.
W momencie, gdy pojawi
się szersza wiedza o tragedii, podziały staną się nieistotne, a
nawet mogą zniknąć. Najgorsze zaś jest to, gdy ktoś nie ma
wiedzy o przebiegu zdarzeń z 10 Kwietnia, ale i tak „wie”, „jak
było”. Takich ludzi też jest pełno w blogosferze i inicjują
kolejne podziały.
5.2
- Czy podziały te przenoszą się automatycznie na blogosferę i do internetu, czy też mamy do czynienia z jakimiś dodatkowymi elementami/mechanizmami podkręcania atmosfery w sieci?
Pewne podziały są
naturalne, pewne zaś nakręcane. Pewne podziały są z głupoty,
pewne z zawiści, pewne z niewiedzy, pewne z czystego wyrachowania.
To nie chodzi jednak o Sieć. Te podziały biegną także w polskim
społeczeństwie. Im bardziej Polacy są podzieleni, tym trudniej im
sprostać zadaniu wyjaśnienia tragedii czy domagać się powołania
międzynarodowej komisji śledczej.
5.3
- Dlaczego stosunkowo łatwo pobudzać można w sieci emocje: i te negatywne, i te pozytywne?
To pytanie do
psychologa społecznego. Tu J. Reykowski mistrz sowieckiego
sterowania społecznego, doradca Jaruzelskiego w l. 80. świetnie by
wszystko powyjaśniał :) Oczywiście skłócanie Polaków nie wzięło
się znikąd i nie pojawiło się dopiero po 10-tym Kwietnia.
Poniekąd natura wielu Polaków jest kłótliwa. Trzeba jednak brać
także poprawkę na to, jaką przeszliśmy, jako naród, gehennę
przez ostatnie kilkadziesiąt, a nawet więcej lat. Ponadto należy
pamiętać o tym, że sternicy społeczni w neopeoerelu także dbali
o to, by skutecznie podsycać konflikty między różnymi
środowiskami w Polsce.
Polacy po 1989 r.
zachowali się trochę jak wygłodzeni i totalnie osłabieni
więźniowie obozu koncentracyjnego po jego zlikwidowaniu: najeść
się przede wszystkim - „odbić sobie lata nędzy”. Sternicy zaś
podtrzymywali ten stan rzeczy: wy, ludziska, zajmijcie się swoimi
sprawami, a poważne kwestie zostawcie nam, którzy wiemy, jak
zarządzać krajem. W rezultacie wielu rodaków skoncentrowało się
na „kontemplowaniu” stanu względnego dobrobytu: można się
najeść i posiedzieć przed telewizorem, bo na nic innego nie ma
czasu. A historia niech toczy się swobodnie gdzieś dalej, gdzieś w
oddali od zwykłego życia. Ta historia niestety wkroczyła na nowo w
życie zwykłych Polaków 10 Kwietnia.
6.
Jak oceniasz rolę
autorytetów w internecie – czy czymś się ona różni od typowych
mechanizmów oddziaływania psychologicznego, jakie działają w
realu?
Nie ma żadnych
internetowych autorytetów. W Sieci publikują różne osoby, ale
autentycznym autorytetem może być człowiek, którego możemy
postawić sobie za wzór postępowania moralnego – nie może być
więc autorytetem ktoś, kto tylko pisze to, z czym się sami
zgadzamy. W momencie bowiem, gdy uznajemy za prawdę i coś
wartościowego tylko to, co nam samym odpowiada, możemy podlegać
iluzorycznym autorytetom.
Nie wiem, czemu te
„oddziaływania psychologiczne”, o których wspominasz, aż tak
Cię nurtują :), a jak jeszcze mówisz o „mechanizmach
oddziaływania” to już w ogóle łapię się za głowę. Ludzie
nie są maszynami, społeczeństwo nie jest maszyną i państwo też
nie jest maszyną. Tym samym należy unikać prostych obrazów, które
narzucają te czy tamte nauki/pseudonauki, które to obrazy sprawiają
wrażenie „wyjaśniających coś”, a w istocie deformują nasz
sposób patrzenia na rzeczywistość międzyludzką.
Czytając kogoś w
Sieci możemy ocenić racjonalność oraz spójność jego poglądów.
Jeśli pisze mądrze i elegancko, to tym bardziej może naszą
sympatię zyskać. Pamiętajmy jednak, że nie każdy się kieruje
takimi kryteriami, jak my.
Ktoś może chcieć
uzyskać odpowiedzi na swoje pytania, które to odpowiedzi mają być
„bez niepotrzebnego owijania w bawełnę”, „bez niepotrzebnego
dzielenia włosa na czworo” itd. - w tym zaś momencie może się
pojawić ktoś, kto „spełnia potrzeby” takiego odbiorcy. I tak
to się kręci potem. Ktoś pisze tak, jak ktoś oczekuje. Prawda
schodzi na plan dalszy, bo wytwarza się symbioza –
nadawca-odbiorca.
Kończąc te uwagi,
rzekłbym, iż ktoś, kogo można by traktować jako osobę godną
zaufania a publikującą w Sieci (nie mówmy o autorytetach może),
powinien przede wszystkim wykazywać się czymś, co należałoby
nazwać „niedogmatyzmem”. Największą bowiem wartością
polskiej (zanikającej stopniowo) debaty w Sieci jest to, iż wielu
ludzi może wspólnie między sobą, krytycznie wobec
najprzeróżniejszych poglądów, dzielić się swoimi myślami,
wspólnie wypracowywać rozwiązania rozmaitych problemów. Wspólnie
prowadzić śledztwo smoleńskie na przykład.
Wywiad z blogerem FreeYourMind prowadziła Amelka222
Dalsze uwagi i recenzje:
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=5700&Itemid=100